Drugim razem jechaliśmy z celem, a nie gdziekolwiek. Tzn. ja miałam SWÓJ cel: pokazać im Dziki Staw (najbliższy nam rezerwat, 8 km od domu). Kolejna sobota, był chyba ostatni weekend lutego. Lekko zimno, choć wolę mówić, że jest rześko, pełne popołudniowe słońce. Ubieramy się odpowiednio, pakujemy plecak, ubrania do przebrania, pielucha na wszelki wypadek, ciepły termos, czekolada musi być inaczej nie pojadą. Michał zabiera swoją ulubioną zabawkową koparkę…. no dobrze, jeśli to jest warunek wyruszenia w podróż. Wysiadamy z samochodu. Tym razem w lesie chłopcy chętniej maszerują-  przynajmniej Antek zaczyna czerpać radość z tego, że idzie przede mną a nie obok mnie. Michał wspina się po wszystkich przewróconych gałęziach i drzewach, dumny, że nie muszę mu wiele pomagać. Poganiam go trochę, bo w takim tempie przed zachodem słońca nie zdążymy. Droga na Dziki Staw nie jest długa, ale jednak staje się po krótkim czasie dla nich uciążliwa. Pytanie o czekoladę z poprzedniego razu przykrywa inne ważne pytanie: „Daleko jeszcze?”. Za szesnastym razem zaczyna mnie irytować i przyćmiewa radość ze spaceru. Negocjujemy, że zjemy część czekolady, jak dojdziemy do stawu a drugą część w drodze powrotnej. Idą, dzielnie. Coraz częściej zdarza się im się mniej mówić a więcej obserwować i odkrywać. Zaraz dzieci zweryfikują moją definicję „dojścia do stawu”. Dla mnie to oznacza dotrzeć do miejsca, gdzie rozpościera się ten staw przede mną cały, jest tam przecież mały mostek, wystarczy dojść, a dostaniemy tę piękną po horyzont nagrodę. Ale dla dzieci oznacza to co innego: bagno porośnięte szuwarami, które dopiero  za kilkadziesiąt  metrów ma ochotę przerodzić się w jasną gładką i szeroką taflę. No dobrze…. w sumie to też jest 'nad stawem’….. Rozkładamy swój piknik. I wtedy Antoś zaczyna płakać. Ja: „Antoś, dlaczego płaczesz?” Antoś: „Bo nigdy tutaj nie byłem.” Jak dobrze, że przeczytałam jakiś mądry artykuł kilka dni wcześniej i nie daję mu jednej z tych statystycznie dominujących odpowiedzi w stylu „No co Ty?? nie ma się czego bać!”, „To nie jest powód do płaczu”, albo „Hihihi, co Ty znowu wymyślasz??”. Daję mu odpowiedź najlepszą, na jaką mogę wpaść: „To nic złego, że się boisz. Boimy się nowych rzeczy. Jesteśmy tu razem. Znam drogę do domu.” Mocno przytulam. Czuję, że jest coraz bardziej wzruszony. Decyduje, że chce już wracać. Zatem wracamy. Michała całą drogę niosę, poza momentami, gdzie napotykamy przewrócone drzewo, które przecież trzeba samodzielnie zdobyć. Antoś cały czas trzyma się kurczowo plecaka. Idziemy spokojnie, choć ja mam w sobie niepokój. Czuję, że przesadziłam….przestraszył się? nigdy nie będzie chciał więcej jechać? Nie lubi lasu? Nie rozdmuchuję tematu. Pełna obaw myślę, o tym w jaki sposób za kilka dni zaproponować im kolejną wyprawę…

To drugi wpis z cyklu „Wyzwania pierwszego razu”, który dedykuję wszystkim tym, którzy chcą wprowadzić w rytm życia swojej rodziny systematyczne wizyty na łono przyrody. Pierwszy możesz przeczytać tutaj. ZW kolejnym podsumuję swoje doświadczenia i przemyślenia z naszych pierwszych wypraw w syntetyczną listę i podzielę się z Wami, czego według mnie nie warto robić a co warto, by dzieci polubiły takie długie wycieczki do lasu. Jak widzicie początki nie były wcale proste. Zapisz Zapisz Zapisz Zapisz Zapisz Zapisz Zapisz Zapisz

346 Komentarze/y

Skomentuj wpis

Zapisz się na newsletter

Please wait...

Dziękujemy za zapis do newslettera!

Wielki Zachwyt © 2025. Wszystkie prawa zastrzeżone. Wykonanie: ArkonDesign.

Sklep Bestsellery Ukryj panel