Gdyby dawanie dzieciom swobody w Przyrodzie było proste, to mielibyśmy setki umorusanych kilkulatków dookoła na osiedlowych zagajnikach i wiejskich łąkach. Wspinaliby się po drzewach i puszczali statki do rzeki. Lataliby usmarkani, z twarzami podrapanymi i usmarowanymi w błocie, ale pewnie z oczami tak jasnymi i błyszczącymi, że nikt z nas nie umiałby oderwać od nich wzroku. Patrzylibyśmy na nich i wzdychali, z sentymentem wspominając własne dzieciństwo.
Coś jednak bardzo się pozmieniało, bo widok takich dzieci jest dziś czymś niezwykłym, a na pewno niezwykle rzadkim. Przyglądam się temu zjawisku z zainteresowaniem i próbuję wgryźć się w temat. Trafiam na kwestię niebezpieczeństwa i ryzyka i dalej ugryźć już nie mogę. W moim odczuciu, to co blokuje nas, i chyba szczególnie matki, przed dawaniem wolności i swobody dzieciom w Przyrodzie, to właśnie nasze własne lęki przed tym, co uznajemy za niebezpieczne i ryzykowne.
I się nie boisz?
Nigdy nie zapomnę zdziwienia koleżanki, której opowiadałam, jak mój raczkujący wtedy syn wychodził z domu przez trawnik do ogródka warzywnego i rwał sobie pomidorki. „Jak to? Pozwalasz mu raczkować po trawie? I się nie boisz?” Naprawdę nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Takich sytuacji mam wiele. Ostatnio na przykład znajoma zbladła, gdy powiedziałam, że ulubioną zabawą dzieci w mrozy jest spacerowanie po rowie i stawie: „I się nie boisz, że się załamie?!” Kilka tygodni temu inna koleżanka zaniemówiła, kiedy powiedziałam do słuchawki o 20:00, że dzwoni akurat, kiedy lepimy z dziećmi bałwana: „Nie boisz się, że się przeziębią?” Jeszcze z żadną ze znajomych nie rozmawiałam o naszej zimowej wyprawie do lasu, z której wróciliśmy kompletnie po zmroku albo zabawie w łowienie ryb w przeręblu. To by dopiero był temat!
No jasne, że ja też się boję. Ale chyba jakoś inaczej i czego innego. Na tyle inaczej, że ten mój strach nie wychodzi poza mnie i nie blokuje dzieci przed samodzielnym odkrywaniem. Mam zaufanie, że wiedzą najlepiej, co dla nich jest dobre, a czego nie wiedzą, nauczą się przy moim wsparciu. W ten sposób odkrywają, co dla nich jest niebezpieczne i ryzykowne w kontakcie z Naturą.

Swoboda i bezpieczeństwo dadzą się pogodzić
Wierzę, że dawanie dziecku wolności w Przyrodzie nie wyklucza bezpieczeństwa. Albo dokładniej: wolność dziecka nie wyklucza poczucia rodzica, że dziecko jest bezpieczne. Ja i moje dzieci jesteśmy tego najlepszym przykładem. Wszystko jest kwestią przyjętych zasad oraz zarysowanych granic. Wierzę, że każdy z nas może te granice ustalić sobie na nowo (a cóż innego robimy każdego dnia, dostosowując się do wciąż zmieniającego się dziecka?). Dlatego chciałabym zachęcić Cię, do zastanowienia się, a może i do przedefiniowania swoich granic. Szczególnie, jeśli patrząc na moje zdjęcia albo czytając na co 'pozwalam’ swoim dzieciom łapiesz się na tym, że też byś tak chciała. Jeśli czujesz, że swobodna zabawa w przyrodzie, to jest coś ważnego dla Ciebie i dla dziecka i chciałabyś spróbować pozwolić mu na więcej. Może pomocna w tym będzie moja rodzicielska strategia radzenia sobie z ryzykiem.
Strategia radzenia sobie z ryzykiem w 7 krokach
1. Rozmawiam ze sobą
Co sama mam odwagę zrobić? Czego się boję? Co uznaję za zbyt ryzykowne dla siebie, swojego dziecka i dlaczego? Jestem odpowiedzialną dorosłą, dlatego to od moich granic, powiedzianego 'tak’ albo 'nie’ zależy, gdzie staną granice swobody dziecka. Chcę mieć świadomość tego, na co mam w sobie zgodę, a na co nie. I dlaczego? Z czym czuję się dobrze, z czym źle. A jeśli odkryję, że moje przekonania blokują mnie i moje dziecko, dobrze robi mi świadomość, że nad przekonaniami można pracować. Nad tym, że ręka w ogniu grozi poparzeniem nie będę dyskutować, ale nad tym że las jest niebezpieczny już mogę.
Nigdy nie zjeżdżałam na sankach leżąc na brzuchu. Gdzieś ta pozycja jest dla mnie nie do przyjęcia, wróży nieuniknione skręcenie karku. Za to mój mąż przeciwnie- całe dzieciństwo jeździł tylko na brzuchu, na siedząco sanki były i wciąż są dla niego zwyczajnie nudne. Możecie wyobrazić sobie, co czułam, gdy stojąc na stromej górce mąż zareagował entuzjazmem na prośbę Antka o pozwolenie na zjazd na brzuchu. Mnie zmroziło, a on-ojciec jeszcze uczył, jak sterować rękami. Antek po kilku razach opanował manewry sankami i był tak zadowolony z siebie! A ja stałam oniemiała i myślałam, co się właśnie wydarzyło.
Nie mam prawa przenosić na synów swoich lęków. One są moje. One ograniczają mnie, ale nie mogą ograniczać ich. To ja mam lęk wysokości, to ja nie umiem sterować sankami na brzuchu. Oni mają prawo tego spróbować i samodzielnie ocenić, czy to lubią, czy chcą to robić, czy czują się w tym dobrze i bezpiecznie. Moim zadaniem jest towarzyszyć i wspierać, zachęcać do zanalizowania ryzyka oraz informować o możliwych o konsekwencjach.

2. Metoda małych kroków
Nie, nie było tak, że nagle spełzliśmy z ciepłej bezpiecznej kanapy przed telewizorem do lasu na piknik. To, co dziś widzę patrząc na swoje dzieci,jest efektem pewnego podejścia od momentu ich narodzin. Każdego dnia mieli możliwość uczyć się, zdobywać wiedzę o świecie i nowe umiejętności. Nabywali coraz więcej sprytu. Oczywiście nie planowałam tego wcale, to się stało naturalnie. Patrzyłam na nich i szłam za tym, czego potrzebują spróbować, czasami zachęcałam do eksperymentów. Od małego pozwalałam im na leżenie w trawie pod drzewem, na raczkowanie po ziemi. Nie wyrywałam z małych rączek cienkich kijków, krzycząc, że to niebezpieczne. Później patrzyłam z radością na to, jak pierwszy raz w życiu tarzają się w błocie. Albo jak radzą sobie przy noszeniu wielkich gałęzi obalonego w lesie drzewa. Zeszłego lata chodziliśmy już boso po lesie a chłopaki taplali się w leśnej kałuży. Widzę, jak radzą sobie coraz lepiej w definiowaniu czym jest niebezpieczna sytuacja. W metodzie małych kroków widzę siłę, która prowadzi moje dzieci dalej i dalej w odkrywaniu świata i samych siebie.
3. Uczę dzieci samodzielnego szacowania ryzyka
Nie ma takiej możliwości, abym całe życie stała przy dzieciach i mówiła im, co dla nich jest, a co nie jest niebezpieczne. Wierzę, że mają w sobie wszystko, co potrzeba, aby nauczyć się z jednej strony oceniania ryzyka a z drugiej przewidywania konsekwencji. I aby się tego nauczyć, muszą ryzyko podejmować. Stoję obok i wspieram. Kiedy Antek wchodzi na kolejne drzewo pytam, czy sprawdza każdą gałąź zanim na nią stanie. Kiedy pakuje się na zamarznięty rów, rozmawiam z nim o tym, jak planuje najpierw sprawdzić, czy lód nie pęknie.

4. Daję im wsparcie, gdy tego potrzebują
Ta nauka boli. Oznacza wiele siniaków, podrapań i stłuczeń. Zimą konsekwencją badania grubości lodu było skąpanie się po kolana w lodowatej wodzie. Kiedy słyszę płacz, biegnę z pomocą i nie daję żadnych komentarzy w stylu: „A nie mówiłam!” albo co gorsza: „Jak wpadłeś to sobie teraz sam radź!”. Ratuję, jestem przy nich, uspokajam, pomagam wyciągnąć wnioski. Porażki są elementem dzieciństwa, tak samo jak są elementem dorosłości. Nie chcę ich przed nimi chronić, a chcę nauczyć ich, jak się po porażce podnieść.
5. Akceptuję granice dzieci
Staram się akceptować ile potrafię, choć mam z tym problem, kiedy na przykład ja marzę o ognisku nad naszym stawem, a chłopaki przypominają sobie, ze boją się ciemności i zanim rozpalimy, trzeba się zabierać. Albo kiedy widzę młodszego Michała, który nie wspina się na drzewo wyżej niż na 50cm, w obawie przed upadkiem. Mam z jednej strony ochotę powiedzieć: „No co Wy, przecież nie ma się czego bać!”. Z drugiej strony jednak wiem, ile mogę zniszczyć takim podejściem. Pchając ich na siłę przez swoje granice wcale dzieci nie wzmacniam a tylko pokazuję, że nic warte dla mnie jest to, co oni czują. W rezultacie mogą przestać sobie ufać (i mnie) i zaczną robić rzeczy, których nie są pewni i które mogą dla nich być zbyt ryzykowne.
6. Jestem konsekwentna w komunikowaniu o moich granicach
Jest dużo rzeczy, których nie pozwalam im robić, mimo że mają niezwykłą ochotę i potrzebę spróbowania. No nie mam na to zgody i już, to są moje granice, moje zasady bezpieczeństwa (chyba podstawowe dla wszystkich), a przez to i zasady dla moich dzieci.
Antka ciągnie do siekiery. W jego definicję samodzielnego rozpalania ogniska weszło rąbanie drzewa i nie potrafimy tej definicji zmienić. Jednak ja z uporem powtarzam mu, że jest za mały na obsługiwanie siekiery (no może gdybyśmy mieli mniejszą….pomyślę nad tym). Nie ustępuję i zakazuję jej używania. Nie pozwalam mu także na palenie zapałek, jeśli wcześniej nie poinformuje o tym kogoś dorosłego. Powtarzam to z uporem maniaka i nie robię wyjątków. Wierzę, że takie wielokrotne powtarzanie i trzymanie się tych (i innych) zasad bezpieczeństwa sprawi, że je w końcu przyjmą.
7. Wspieram dzieci, by umiały być asertywne i umiały odmówić
Wkrótce ja, matka rodzicielka, przestanę być autorytetem dla swoich dzieci, a będą nimi rówieśnicy. Stanie się to zapewne wcześniej, niż zdążę się przygotować. Póki co, próbuję przygotować na to dzieci i jedną z ważnych umiejętności, których je uczę jest sztuka mówienia 'nie’. A nie ma innej ścieżki, by to zrobić, jak poprzez moją asertywność, a także przez szanowanie dzieci, kiedy mi odmawiają (piszę to i się śmieję z siebie, bo wspominam scenki nad talerzem z zupą, kiedy słyszę: „Nie będę jadł, bo mi to nie smakuje”. Są jednak sytuacje, kiedy zupełnie nie wspieram dziecięcej asertywności ;).
Wierzę, że gdy dojdzie do tego, że moi synowie znajdą się w sytuacji, kiedy ktoś każe im skakać z dachu, to nie skoczą, jeśli naprawdę nie będą przekonani, że to dla nich bezpieczne.
Warto podjąć ryzyko
Nie wiem skąd to mam, ale swoboda jest dla mnie niesamowitą wartością i chcę, by w wolności i swobodzie wzrastały moje dzieci. Dużo o tym myślę szczególnie w ostatnich tygodniach, kiedy widzę, że starszy syn coraz mniej mnie słucha i chce robić po swojemu. To ten czas, kiedy jego potrzeba autonomii jest bardzo silna. Cieszę się, że mamy Przyrodę. Tam Antek ma o wiele więcej okazji do samodzielności, a ja o wiele mniej gadam. Łatwiej mi zastosować tam zasadę polecaną przez Agnieszkę Stein: „zakazy powinny obejmować absolutne minimum; tak naprawdę, tylko to, co jest konieczne, żeby dziecko przeżyło, nie zrobiło nikomu krzywdy i nie zdemolowało otoczenia”.
Ryzykiem da się zarządzić. I warto, bo jest mnóstwo zalet swobodnej zabawy dzieci w plenerze. Pisałam o tym w artykule dla portalu Dzieci są ważne- www.dziecisawazne.pl. Może tam też znajdziesz dla siebie także coś dla siebie wartościowego. Artykuł dostępny jest: tutaj