Ptasio spadł wraz z gniazdem i rodzeństwem z drzewa w sadzie u sąsiadów po silnej letniej burzy. Przeżył tylko on, ale kiedy dzieci przyniosły go do domu, jego szans nie oceniałam zbyt wysoko. Wykluł się pewnie zaledwie kilka dni wcześniej i nawet nie miał siły podnieść swojej wielkiej głowy z jaskrawo żółtym dziobem. Szybko zorganizowaliśmy mu pudełko, dogrzewaliśmy lampą i na siłę- ale ze szczerze dobrą intencją- pakowaliśmy w niego robaki i inne małe insekty. Dłubaliśmy gąsienice ze schorowanych papierówek. Co godzinę karmienie, z wyłączeniem nocy. Z dnia na dzień nabierał sił, a apetyt tak mu dopisywał, że wkrótce nie nadążaliśmy z łapaniem much. Na szczęście od mojego taty-pszczelarza co dzień mieliśmy dostawę najlepszego pokarmu z możliwych: tłuste, mięciutkie larwy trutni. Do dziś nie mogę uwierzyć, że brałam je w ręce.
Ten maleńki kopciuszek skradł serca całej naszej rodziny i dzieci z okolicy, ale najbardziej z Ptasiem zaprzyjaźnił się Antek. Nie wiedziałam, że ten niespełna 6-latek może być tak troskliwy i odpowiedzialny. On autentycznie Ptasia pokochał, szczerze i bez wahania. Był w stanie dla niego porwać dżdżownicę na kawałki.
Mężowi największą radość Ptasio sprawiał rankiem, bo wreszcie przed wyjściem do pracy na 6:00 miał towarzystwo do śniadania. I to tak wdzięczne towarzystwo.
Tego lata z drzewa spadł do naszego domu jeszcze gołąb (synogarlica) i wróbel. Niestety żadne z nich nie przeżyło więcej niż dzień, choć przez Antosia i całą rodzinę traktowane były z równą troską i miłością.
Kiedy Ptasio zabrał się za latanie, najpierw po domu ze stołu na krzesła i meble, a potem po kilka metrów w ogrodzie, zaczęliśmy przygotowywać syna, że ptaszek może odlecieć i nigdy już do nas nie wróci. Mnie głos drżał, gdy mu o tym mówiłam, bo jak to biedactwo nauczone być z ludźmi cały czas poradzi sobie w otwartej przestrzeni? Gdzie będzie spać? Co jeść? I te koty u sąsiadów!
Antek starał się zrozumieć, choć widziałam po nim, że rozstanie będzie dla niego bardzo trudne.
Po trzech tygodniach Ptasio znikł. Nie tak….nie jesteście przecież dziećmi: wydarzył się u nas w domu wypadek, z którego ta kruszyna nie miała szans wyjść. Synkowi powiedzieliśmy, że przyleciała po niego mama i zabrała go ze sobą do nowego gniazda. Nikt z nas nie miał odwagi mu powiedzieć prawdy.
Przez kilkanaście dni Antoś wstawał co dzień rano i pierwsze co robił, to wybiegał boso na dwór, zaglądał na każde drzewo i nawoływał swojego przyjaciela. Miał oczy pełne łez, kiedy powiedziałam, że Ptasio pewnie nigdy do niego nie wróci. A mnie rozdzierało się serce i jednocześnie umacniałam syna w bajkowym kłamstwie o jego nowym gnieździe i tajemniczym powrocie ptasiej mamy. Nadal często wspomina i zastanawia się, gdzie Ptasio teraz jest i co robi. Wypytuje o wiosnę, bo wtedy wszystkie ptaki wracają…
Dużo myślałam o tym, dlaczego i po co ten mały ptaszek pojawił się w naszym życiu. Na początku postrzegałam to zdarzenie jako test na to, czy umiemy faktycznie zadbać o dzikie życie. Wiecie, taki kolejny level w naszej drodze odbudowywania relacji z Naturą. Potem, gdy Ptasio szykował się do odlotu miałam myśli, że pojawił się dla mnie, bym poczuła na własnej skórze, co znaczy „wyfruwanie dzieci z gniazda”.
Jednak jego historia, nie wiedzieć czemu, wciąż wracała, kiedy próbowałam robić podsumowanie 2016 roku. Potrzebowałam dużo czasu, by zrozumieć, że Ptasio pojawił się zupełnie po coś innego ….po to, by pokazać nam czym jest strata kogoś bliskiego. Nie chcę przesadzić mówiąc, że straciliśmy członka rodziny, ale jednak przez te kilkanaście dni nawiązała się między nami, a szczególnie między Antosiem a nim, więź magiczna. Szczera, prawdziwa, intensywna i bezwarunkowa. Taka, jaką chciałabym, abyśmy my zawsze mieli między sobą.
Ptasio postawił mnie także w zupełnie nowej roli: towarzyszyłam mojemu dziecku w cierpieniu po odejściu kogoś bardzo dla niego ważnego. O wiele bardziej wolałabym wziąć ten ból na siebie. Ale się nie dało. To było jedno z moich najmocniejszych i najtrudniejszych dotychczas macierzyńskich doświadczeń. Dwóch synów, ponad sześć lat bycia mamą, a ja dziś myślę o tym, że to się nigdy nie skończy.
Dzięki tej malutkiej istotce, która przeszyła życie naszej rodziny jak jasna kometa, jestem znów o krok dalej w swoim macierzyństwie. I choć tu, gdzie teraz jestem, mam więcej pytań i wątpliwości, to czuję się pewniej. Po raz kolejny przekonałam się, że potrafię obserwować i mam świadomość, że aby być coraz lepszą mamą, potrzebuję mieć szeroko otwarte oczy i ciągle się uczyć. Nie jest to proste, nie robię tego cały czas, tak często łapię się przecież na złych zachowaniach względem swoich synów, a ilu z nich zupełnie nie zauważam? Ale świadomość, że umiem inaczej dodaje mi otuchy. „Matką się stajesz, a nie jesteś”– gdzieś kiedyś przeczytałam. Z tym wchodzę w nowy rok.
Dziękuję Ci Ptasio. Nic nie poszło na marne.